Czy widziałyście już nowego „Znachora”? Film pięknie zrealizowany i zagrany, z pięknym przesłaniem. Jednak dziś nie tylko o tym.
Kilka dni po premierze dowiadujemy się, że naszego nowego „Znachora” polubili widzowie Netflixa nie tylko w Polsce. Znalazł się w czołówce najpopularniejszych filmów tej platformy.
Krytycy wyrażają uznanie – że odświeżona historia sprzed niemal stu lat bawi i wzrusza. Że świetnie napisane i zagrane postacie. Że to uczciwy melodramat. Że role kobiece nadają ton opowieści nie tylko kobiecą delikatnością, wrażliwością i empatią, ale także siłą charakteru, sprawczością, odwagą, humorem, uporem i hartem ducha, krótko mówiąc pasją życia.
Chwalimy tu wszystko – reżyserię, realizatorski rozmach, uwspółcześniony scenariusz, barwne kostiumy i scenografię, poruszającą muzykę i zdjęcia.
Jednak hitem jest tutaj coś jeszcze, coś o wiele, wiele ważniejszego i nośnego.
Twórcy filmu promując film, udzielają teraz wywiadów. Jeden powtarzający się w tych wypowiedziach wątek robi na mnie wrażenie, jak mało co. Otóż pracując w tym projekcie, artyści deklarują, że byli szczęśliwi, czuli się bezpiecznie, doświadczali wolności i wszelkiej swobody twórczej. Tworząc film mieli frajdę, przyjemność i zabawę. Szli do roboty z entuzjazmem. Ufali sobie nawzajem, troszczyli się o siebie nawzajem, byli oparciem dla siebie nawzajem. Takie stosunki w pracy!
Gdy żona reżysera Michała Gajdy dowiedziała się o tym projekcie, przeczuwała najgorsze, apokalipsę, pamiętając nerwy i stresy z poprzednich produkcji męża. W trakcie zdjęć przyznała, że go nie poznaje: „Co oni ci tam zrobili? Ty jesteś szczęśliwym człowiekiem!”
Wszystko hulało jak należy – mówi reżyser. Efekt? To co nakręcili weszło do montażu. Zrezygnowali tylko z dwóch scen. A więc – jak rozumiem, – żadnego marnotrawstwa, walki, boksowania się, cierpienia.
Nie było szans na konflikty – potwierdza Leszek Lichota, filmowy znachor. Wiedział, że współpraca będzie łagodna, dobra, owocna, bezkonfliktowa właśnie. Wiedział, że gdyby ktoś przeholował, przesadził albo nie oszacował, inni nie baliby się powiedzieć mu o tym. Podkreśla, jak bardzo zależało mu, aby każdy był najbardziej kreatywny i najbardziej wolny w tym, co robi.
Reżyser w wywiadach mówi o swoich aktorach i ekipie – o wszystkich! – z takim szacunkiem i uznaniem, a nawet – nie mam wątpliwości, używając tego słowa – z miłością, że pozazdrościć. Przysięga, że producentka na każdym etapie pozwalała wszystkim czuć się pełnoprawnymi twórcami. Nie mógł sobie wymarzyć lepszych aktorów, lepszego operatora, lepszej ekspertki czuwającej nad finansami, itd., itd.
Doświadczona aktorka Anna Szymańczyk (w filmie Zośka) mówi, że na planie filmu – chyba po raz pierwszy, – poczuła, że jej motoryka ciała, głos, temperament i poczucie humoru są potrzebne, szanowane i lubiane. Dzięki wsparciu i opiece wrażliwych i czujnych partnerów mogła rozwinąć skrzydła. Miała wolność i pełną akceptacją. Wszystko, co wcześniej musiała ukrywać, tu było jej atutem. Pracę na planie nazywa wspaniałą.
Początkująca aktorka Maria Kowalska (Marysia) miała poczucie, że skacze na głęboką wodę, jednak zaplecze było tak wspaniałe, że czuła się bezpiecznie w tym wyzwaniu.
Mam się kiepsko w relacji z wszelką martyrologią, także tą artystyczną: bo prawdziwe dzieło tworzy się w pocie, krwi i łzach? Bo są koszty – nadużyć, przemocy, depresji, manii, stanów psychotycznych, uzależnień od substancji? Gdzie drwa rąbią… Oddycham z ulgą, bo – jak widać – to już anachroniczna narracja, pachnie naftaliną. Sztuka okupiona życiem? To się po prostu nie sprawdza, nie działa.
Popularność „Znachora” pokazuje, jak bardzo pragniemy sztuki i twórców, którzy nas wzmacniają, otwierają, przemieniają, pokazują, jak dobrzy i mądrzy jesteśmy; są po stronie piękna. To w takiej przestrzeni wszystko kwitnie, dojrzewa i owocuje.
Poproszę o więcej – takich filmów, takich producentów, takich mężczyzn i takich kobiet. Mediów, które doceniają takie przedsięwzięcia. Takiej nadziei.