Z niej wszystko się wyłania. Cisza. Przestrzeń. Niewidzialna esencja. Inteligentna świadomość. Wszystkowiedzące oko, które nigdy nie śpi.
Kocham ludzi zakochanych w ciszy. Na pierwszy rzut oka mogą wydawać się mało atrakcyjni, bywają „nudni.” Raczej słuchają niż mówią. W sposób naturalny robią przerwę miedzy tym, co słyszą, a reakcją na to, co słyszą. Trudno ich zaklasyfikować; gdy wydaje się, że zastygli w kontemplacji, oni wybuchają szczerym śmiechem aż brzuchy im się trzęsą. Wystarczy pomyśleć, jak bardzo pokojowo są nastawieni, a oni wybuchają gniewem, który mija tak szybko, jak się pojawił. Tacy wydawałoby się poważni, a w spontanicznej i nieokiełznanej radości nie mają sobie równych; tańczą do utraty tchu, świętują źdźbło trawy wystające z ziemi. Szlochają z rozpaczy. Umierają z tęsknoty. W jednej chwili są jagnięciem. W następnej lwem.
To bywa inspirujące. Skąd wiedzą, kiedy się śmiać, rozpaczać, tańczyć, wędrować i nie oglądać się za siebie.
To bywa frustrujące. Jesteśmy dla nich ważni; hojnie i szczodrze doceniają, wspierają, pomogą, kiedy trzeba, jednak – nie możemy mieć złudzeń – nie jesteśmy źródłem ich trwałego szczęścia. Jak to się mądrze mówi: są współzależni i niezależni jednocześnie. Wolni. Nieograniczeni.
To bywa dezorientujące. Kochają : „sukcesy” i kochają „bycie nikim.” Kochają życie. I ufają śmierci.
Dzieci Ciszy. Współczującej akceptacji. Radości bez granic. Z sercami złamanymi przez świat. I przez to nie do pokonania.