Życie jest piękne

Marc Chagall, Urodziny, 2015 (Domena publiczna)

Zawsze piękne – także wobec bólu i wszelkiego nieszczęścia. Czy możliwe, aby dosięgnąć takiego mistrzostwa?

Marc Chagall mój ulubiony XX-wieczny malarz (ten od baśniowych przedstawień życia żydowskiego miasteczka, fruwających postaci, skrzypków na dachu, panien młodych w białych, długich welonach) pisze w swojej książce „Moje życie” o raju dzieciństwa z miłością, która zapiera dech w piersiach.

Niebiańska kraina młodości jest przepełniona radością życia, świętą codziennością, obecnością kochających i troskliwych dorosłych. Jak ja ich wszystkich kochałem! – pisze Marc.

Społeczność egzystowała w niewyobrażalnej dla nas biedzie. Przy błotnistych ulicach stały ciasne, niskie, koślawe, drewniane domki, które często się paliły. Ubodzy mieszkańcy hodowali przy nich kury, kozy i krowy. W przepełnionych izbach (Marc miał ośmioro rodzeństwa) stały proste, zużyte domowe sprzęty. Marc był synem sprzedawcy śledzi. Dzieciństwo upływało mu między domem, sklepem ojca, szkołą a synagogą. Plus kilka świąt w roku. Wesela, pogrzeby. Wakacje u dziadka w sąsiedniej wsi, którego „apartamenty” pachniały wysuszoną, krowią skórą, a cała garderoba wisiała przy wejściu na drzwiach.

I wśród tej surowej egzystencji i niespodzianek losu (gdy chłopiec się rodził, właśnie wybuchł pożar domu) nielogiczne szczęście, piękno istnienia.

Z wielką miłością Chagall wspomina także swój późniejszy pobyt w Paryżu: „Życie było cudowne! Malowałem całymi nocami. Za 35 franków miałem zapewnione wszelkie wygody”. Te wygody to wynajmowany brudny, nędzny, nieogrzewany pokój na poddaszu, bez bieżącej wody.

Artysta pisze o „okrutnej szkole życia” w Paryżu, o ciągłym braku pieniędzy na życie, płótno i farby. A jednocześnie „Paryż! Nie istniało słowo, które byłoby dla mnie słodsze!”

Przypomina mi się Beethoven. Jego muzyka to wielka refleksja nad szczęściem i pięknem życia. Stracił słuch, co skazało go na wykluczenie, przede wszystkim z kręgu miłości – nie chciał narzucać się kobiecie ze swoim nieszczęściem. Cierpiał z powodu samotności. I będąc na dnie tego cierpienia, stworzył coś tak niezwykłego, jak „Odę do radości” czy operę „Fidelio”, która jest najwspanialszym hymnem o miłości. Bethoven jest wielkością absolutną, ponieważ zatriumfował nad tym, co uczyniło go nieszczęśliwym.

Podobnie Mozart. Żył krótko, nękały go choroby, nieszczęścia i bieda. Z sześciorga jego dzieci, czworo zmarło wkrótce po urodzeniu. A mimo to pisał muzykę przepełnioną pięknem, szczęściem i pogodą ducha.

Jedna z moich chłopskich babć przeżyła dwie wojny światowe, trzy rewolucje, pożar domu, głód i chyba wszelkie możliwe nieszczęścia i plagi. Kilkanaście razy zachodziła w ciążę, rodziła, roniła, bezsilna patrzyła jak umierają jej dzieci. Chorowała, pomagała innym, tańczyła na weselach, wściekała się na męża, który ją zdradzał, (a jednocześnie mu współczuła: „jaką on sobie robi krzywdę!”), wyła z rozpaczy, idąc za trumnami swoich bliskich.

I dziękowała za to piękne życie, które zostało jej dane. Rzadko kto to rozumiał. Jednak, gdy umarła, wielu wspominało ją jak świętą.

„Nażyłam się! – śmiała się serdecznie. – Teraz wy żyjcie!”

I żyjemy – w dobrobycie, o jakim nie śmiały marzyć wcześniejsze pokolenia. Jednak, czy nasza najgłębsza wewnętrzna prawda to ta o pięknie życia?

Życie było i jest zawsze piękne, mimo wszystko – słyszałam to zdanie od wielu moich rozmówców w trakcie dziennikarskiej przygody. Wspominam te rozmowy ze wzruszeniem, przechowuję je w pamięci jak najcenniejsze klejnoty.

Jak nazwać takie wyznanie? Mądrością? Samorealizacją? Urzeczywistnieniem sensu życia? Najwyższym spełnieniem?

Babcia nie znała takich słów, na pewno nigdy od nikogo ich nie słyszała. Powiedziałaby po prostu, że w każdym, najbrudniejszym nawet kącie błyszczy to piękno. Leonard Cohen śpiewał o pęknięciu, z którego przedostaje się światło.