Zimno, coraz zimniej

Dopiero kilka dni temu obejrzałam „Zimną wojnę” w reżyserii Pawła Pawlikowskiego. Film ważny, nagradzany, już prawie kultowy, świetne zdjęcia, brawurowe aktorstwo – Kot, Kulig, Szyc, Kulesza. O czym? O ludzkich losach w czasach niewoli i pogardy? O zimnej wojnie w świecie i w sercach? Dla mnie o obsesji, o niewiarygodnej wprost odporności na miłość. Zimna wojna nie mija w psychice bohaterów, mimo że mijają lata. Zmieniają się czasy, zdarzenia, scenografia, kostiumy, a oni pogrążają się coraz bardziej. Mimo że przyrzekają sobie bycie ze sobą aż do śmierci, co może sugerować, że się „kochają”, są jak dzieci ulicy rozpaczliwie tęskniące za domem. Im bardziej domu szukają, tym bardziej domu nie ma. Śnią o nim sen, z którego się nie budzą. Nie przeczuwają nawet, że to sen. Stary, dobry temat – „miłość” sklejona z bólem, lękiem i przemocą. Chora miłość. Narkotyczne uzależnienie.

Wychodzę z kina, a w głowie huczy mi: dlaczego? Dlaczego ciągle tak chętnie oglądamy i nagradzamy filmy o takiej „miłości”? Dlaczego pociągają nas ludzie tak dramatycznie nieszczęśliwi i nieświadomi? Tak bezradni wobec życia i miłości. Tak przegrani.

Dlaczego oglądamy, mimo że czujemy tylko smutek? I zimno, bo z każdą sceną coraz zimniej.

Film bez czułości, bez radości, bez odrobiny spokoju i ulgi, bez nadziei. Kto się w nim przegląda? Kto doznaje katharsis?

Zostaje współczucie. Bezmiar współczucia dla zagubionych i zrozpaczonych ludzi w nieludzkich czasach. Film bez odrobiny serca otwiera serce. Mistrzostwo.

fot. materiały prasowe