Ludzie nie umierają, pozostają w nas.
W listopadzie myślę o zmarłych. Cała jestem z nich. Z taty, pełnego fantazji, barwnego gościa, z którym kłócę się i boksuję do dzisiaj. Z babci, która wychowywała mnie przez pierwsze lata mojego życia; nosiła w chuście przy piersi, gdy świtem szła w pole. Potem kładła zawiniątko w bruździe między grządkami i śpiewając „Kiedy ranne wstają zorze”, pieliła warzywa. Z sąsiadki z bloku, która zapraszała mnie na gorące pączki i kupiła lalkę. Z nauczycielki, którą kochałam, bo mówiła do mnie skarbie. Z chłopaka z liceum, który woził mnie na motorze, a potem ciężko zachorował i już nie wyzdrowiał. Z oddanych przyjaciół na wszystkich etapach drogi. Z profesorów licealnych i uniwersyteckich. Z mentorów życiowych i zawodowych. Pisarzy. Aktorów. Muzyków.
Tysiące ludzi, którzy nas ukształtowali, a których już nie ma. Często nawet nie jesteśmy świadomi, ile nam dali, jak wiele im zawdzięczamy, ponieważ najpiękniejsi ludzie robią to tak subtelnie, że wydaje nam się, iż sami siebie tak wspaniale wzmocniliśmy.
Szczególnie zadziwia mnie i porusza właśnie ta cicha, kochająca obecność tych wokół nas, którzy nie mają ambicji statusu, sukcesu, pochwały czy nagrody; którym wystarcza, że kochają. Miałam takie osoby wokół siebie, kobiety i mężczyzn. Zostawili we mnie ślad. Takie ślady są w każdym z nas. To dzięki nim żyjemy.